Wyspa ognia, lodu i łososia
Stało się, jak mogłem przypuszczać – nie jadę na Islandię. O wyprawie mówiło się w Redakcji już od dawna i wszystko było na dobrej drodze.
Ale ekonomika jest okrutna – miejsca starczyło dla czterech osób. Dwie wędki, dwie kamery i dla fotografa miejsca brak. Taki los…
Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, przynajmniej w domu wyrzutów nie będzie i może uda się jeszcze jakiś krótki jesienny wyjazd, na przykład do… Kazimierza? Tam też jest ładnie, a i drzew upstrzonych fotogenicznymi kolorami jesieni jest więcej. Tak się pocieszałem, choć zdawałem sobie sprawę, że pewnie była to jedyna okazja zwiedzenia z wędką i aparatem tej fascynującej wyspy. Było mi z tym już prawie dobrze, kiedy zadzwonił Paweł – Naczelny i sprawca całego zamieszania w jednym:
– Drugi operator nie zdąży wyrobić paszportu – jedziesz?
– Hmm, khmm… no wiesz, do Kazimierza, khm…, obiecałem, hmm…, podpadnę znowu żonie, wrr… będzie draka – jasne, że jadę!
– Dobrze, skontaktuj się z Lechem i załatw rezerwację samolotu, on ci poda szczegóły, cześć.
Dociera do mnie po kilku minutach – do terminu wyjazdu został tylko tydzień, a gdzie urlop? Uzupełnienie ekwipunku? Do diabła, nie wiem nawet, na co i jak się tam łowi – na spinning, muchę?
Hiobowe wieści
Dzwonię do Lecha – jest lepiej zorientowany, bo to bywalec, wędkarski światowiec, można by rzec, który potrafi zaprzyjaźnić się z każdym w pięć minut, a przez następne pięć wyciągnie z „ofiary” wszystkie najbardziej nawet tajne sekrety na temat przynęt, miejsc, technik oraz miejscowych zwyczajów. Od Lecha otrzymuję pierwszą hiobową wieść: mamy tylko dwie licencje dziennie. Nie połowię.
Potem dowiaduję się, że ekipa planuje zabranie drugiej kamery i ja się mam nią zająć. Bez przekonania jadę na spotkanie z Piotrem – naszym operatorem – w celu przeszkolenia, który guzik do czego, oraz wypracowania zasad, jak sobie nie wchodzić w drogę, czyli w kadr. Nachodzą mnie wątpliwości: czy będę miał okazję sfotografować okolicę? Film do gazety to priorytet… A jeśli pogoda zawiedzie? Nie będzie ryb? Tysiąc pytań kołatało się w mojej głowie. Dosyć tego! Trzeba pomyśleć o przygotowaniach.
Muchy na pokładzie
Lecimy tanimi liniami. Zachodzę w głowę, jak im się opłaca odrywać maszynę od pasa za te kilkadziesiąt euro. W tym musi być jakiś haczyk. À propos haczyków – Lech, który nigdy nie rozstaje się ze swoją pokaźną kolekcją zadziornych much, ma bardzo osobistą kontrolę na lotnisku. Zdziwionej miny celnika, któremu kilka ostrych przynęt zostało na ręce po wertowaniu podręcznego bagażu Lecha, nie sposób opisać. Płacimy jeszcze za nadbagaż Pawła i już rozsiadamy się w lotniczych fotelach. Stewardessy mężnie prężą piersi jak warszawskie syrenki, choć pochodzenie mają islandzkie. Przedsmak przygody. Lot umilamy sobie luźną pogawędką na jedynie słuszny politycznie temat – łapanie ryb.
Tęsknota za Słupią
Nad wodę docieramy z poślizgiem dopiero następnego dnia po południu. Przydzielony nam przewodnik podaje skrótowo charakterystykę miejsca. Jest to dość długi i prosty, żeby nie powiedzieć jednostajny, odcinek rzeki tuż przed ujściem do morza. Miejsce zwie się „Borga”. Paweł dobiera spinningowe przynęty i kręci nosem – nie potrafi „przeczytać” wody. Narzeka, że w Polsce na Słupi czy Drwęcy sprawa jest prosta: zagłębienie, podmyty głaz czy zwalony korzeń drzewa zdradzają miejsce pobytu ryby, a tu wszędzie woda po kolana i jest bezradny. Widzę, że zaczyna żałować pochopnego zakładu z Lechem o skuteczność metody. Lechu widzi dla siebie większe szanse i ochoczo pakuje się na sam środek rzeki, z powodzeniem wychodząc poza zasięg naszych obiektywów, czym rozdrażnia Pawła. Na domiar złego za każdym rzutem przynęty Paweł ściąga pokaźnych rozmiarów warkocz glonów, które płyną całą szerokością toni równie jednostajnie jak niosąca je rzeka, czemu zresztą trudno się dziwić. Podświadomie, trochę nieelegancko zostawiamy zdesperowanego Pawła i razem z Piotrem taszczymy sprzęt w kierunku znikającego na horyzoncie Lecha. Jako amatorzy spinningu sekundujemy Pawłowi szczerze, ale teraz wygląda on blado, a bladych gwiazd kinematografia nie uznaje. Mamy nosa, a nawet dwa. Filmujemy pierwszy hol ładnego czterokilogramowego łososia.
Przemyślany przemysł
Łapiemy we wrześniu pod koniec trwania tutejszego sezonu. Ryba jest już zasiedziała, a woda ma temperaturę ok. 4° C – to nie sprzyja braniom. Nasz przewodnik przeciera oczy ze zdumienia, kiedy pokazujemy mu jeszcze dwie wyjęte ryby. Po powrocie okazuje się, że cała kolonia – ze dwudziestu chłopa – przez cały dzień zanotowała w sumie cztery sztuki. Zastanawiamy się, czy powinniśmy się z tego sukcesu cieszyć, czy może wręcz odwrotnie…
Na Islandii sprawy związane ze sportowym łowieniem ryb są zorganizowane wzorowo. Właścicielami poszczególnych odcinków rzek są farmerzy, przez których ziemie one płyną. Farmerzy są także odpowiedzialni za zarybianie tychże, na co nie szczędzą ni środków, ni wysiłków, bo interes w tym postrzegają nie na żarty. Konsumpcja ryb na wyspie jest bowiem wysoka, a i obcokrajowcy chętnie tu zaglądają w poszukiwaniu przygód. Dodatkową satysfakcją jest zapewne dla przyjezdnych również to, że znajomi, którym później o islandzkich wyczynach opowiadają, robią zwykle wielkie oczy i drapią się z zakłopotaniem w głowę, nie mogąc sobie przypomnieć, gdzie tę bądź co bądź swojsko brzmiącą nazwę posadowić na globusie. Jeśli chodzi o farmerów, to kanał dystrybucji i sprzedaży obrali oni sobie w postaci takich firm, jak Lax-a – która to właśnie nas zaprosiła.
Kompleks domków, wyżywienie, opieka przewodnika, zezwolenia i transport są zapewnione przez organizatora. Jest on również odpowiedzialny za statystykę wyjętych z wody ryb. Biorąc pod uwagę fakt, że na każdej przepławce na rzece zamontowane są liczniki ryb idących pod górę, a informacja jest aktualizowana via GSM praktycznie w systemie ciągłym, o każdej porze dnia i nocy można z niebywałą dokładnością określić liczbę ryb przebywających na danym odcinku rzeki. Przemysł, i to jak przemyślany! Jednocześnie licencje sprzedawane są tylko dla dwóch osób mniej więcej na 5-kilometrowy odcinek rzeki, więc nie ma ścisku, wypłaszania sobie ryb czy innych przejawów wędkarskiej nonszalancji. Pisałem już, że nie ma tu kłusownictwa? Oczywiście nie, bo nie ma o czym pisać.
Paweł się miota
Nawet trochę zabawnie wygląda taka mieszanina złości, ciekawości i zaciętości. Zmienia przynęty, przegląda pudełka. Wreszcie wypytuje przewodnika o skuteczność spinningu na tych wodach. W odpowiedzi widzi wzruszenie ramion. „Tu się prawie na spinning nie łapie” – odpowiada nasz islandzki towarzysz. Następnego dnia bladym świtem przychodzi Pawłowi do głowy światła myśl – to jest jego szansa! Skoro ryba nie zna jego przynęt, to musi się w końcu nimi zainteresować. Trzeba tylko nauczyć się je skutecznie rybom zaprezentować. Doskonali techniki. Próbuje bocznego troku, uczy się omijać zdradliwe glony, zmienia miejsce za miejscem. Wysiłki nie idą na marne. Już następnego dnia bilans wyjętych łososi poprawia mu się na tyle, że Lechu czuje oddech rywala na karku. Nasz wyśmienity muszkarz już wie, że musi coś wymyślić, by następnego dnia nie zostać w tyle. Nam z Piotrem to na rękę, bo materiału zdjęciowego przybywa, a i morale całego zespołu poszybowało na nieosiągalny dotychczas poziom.
Lechu organizuje pokaz wykonywania much. Zaprasza naszego przewodnika z całym majdanem szmatek, piórek, koralików, cekinów i innych świecidełek, których starczyłoby na uszycie bogatego stroju karnawałowej tancerki z Rio. Już wcześniej bacznie lustrował pudełka z przynętami przewodnika i ochoczo wymieniał się pstrokacizną. Miejscowe „pewniaki” to duży atut na końcu Lechowej wędki. Paweł jest w defensywie. Myśli o prowadzeniu muchy na bocznym troku…
Łosoś po rybacku
W naszej kolonii, tzw. lodży, bawi towarzystwo międzynarodowe. Pomimo wspomnianego końca sezonu jest komplet, być może dlatego, że w tym roku ciąg łososia był największy w historii. Wieczorami spotykamy się na kolacji, wymieniamy spostrzeżenia, dzielimy się wiadomościami bieżącymi oraz prowadzimy ożywioną dyskusję, gdzie to na świecie łososie sprzyjają wędkarzom najbardziej. Jako lokalni patrioci wychwalamy pod niebiosa waleczność naszych rodzimych srebrniaków i krajobrazowe walory miejsc, w jakich dochodzi do spotkań z nimi na polskiej ziemi.
Dla poparcia naszych argumentów Paweł wpada na pomysł przygotowania potrawy z łososia, która staje się hitem wieczoru. Nie jest łatwo zaimponować czymś oryginalnym w kraju, w którym podstawę gospodarki stanowi rybołówstwo, ale jemu udaje się to w następujący sposób: filet łososia kroi na drobne paski, soli, dodaje przyprawy do ryb, kaparów, drobno posiekanej cebulki i całość przekłada warstwami, każdą z nich sowicie polewając oliwą. Tak przygotowane mięso kruszeje w chłodnym miejscu dwa, trzy dni, a potem… zdobywa światowe uznanie delikatnością smaku i prostotą wykonania. Mimo obfitej kolacji i różnorodności islandzkiej kuchni znika w dziesięć minut ogromna misa naszego przysmaku, a kucharz znajduje powszechne uznanie. Dobra żona byłaby z tego kucharza, ha, ha!
Pada deszcz i kamera
Nadal zmieniamy miejsca, przed południem jedno, po południu inne. Leje. Łapiemy od rana do siódmej, ósmej – nawet nie spodziewałem się, że tak długo trwa tu dzień. Pogoda nas nie rozpieszcza. Zasadniczo pada codziennie, z przerwami, z różnym natężeniem. Jeśli w ciągu dnia na trzy godziny pokaże się słońce, taki dzień uznajemy za słoneczny. Mokniemy my, moknie sprzęt. Ryby mają to w nosie. Rzeka dzieli sprawiedliwie. Raz łapie Paweł, raz Lech. Ja z Piotrem dzielimy się naszymi „gwiazdami”, bo każdy szuka innej wody dla swojej metody. A deszcz pada… Mam wrażenie, że jak stoję po pas w wodzie, to jakby mniej lało, ale to chyba złudzenie. Nucę „jesteśmy nieprzemakalni”, pewnie tęgo fałszując. A optyka nam paruje i fałszuje obrazek. Nie pomagają pokrowce, brezenty, szmatki. Siąpi deszcz. Nie jest dobrze – wysiada pierwsza kamera. Opad się stabilizuje. Nastroje niżowe.
Zamieniam szwenk
na wędkę
Jako bezrobotnemu dostaje mi się wędka. Wreszcie mam swoje pięć minut (z porywem do pół godziny). Zapalczywie czeszę wodę i za każdym razem pracowicie oczyszczam smukłą wahadłówkę z glonów. Bez planu, bez techniki, trochę na akord, bo czas goni. Wiem tylko, że jeśli będzie branie, to po pierwszym pokręceniu korbką. Kontroluję napięcie żyłki i wybieram luz zaraz po tym, jak blacha osiąga swój cel pod drugim brzegiem. Piąty rzut, szósty… siódemka mi sprzyja, więc… JEST! Tłumię emocje, żeby nie popełnić błędu. Daję znak Piotrowi i od tej chwili już wiem, że wszystko, co zrobię, będzie mogło być użyte przeciwko mnie – nagrywa się. Świeca – przez chwilę tracę kontrolę i chyba trochę głowę. „Masz to, złapałeś?” – krzyczę do Piotra i gryzę się w język (nie ma rozmowy z operatorem podczas holu – sam na to zwracałem uwagę, stojąc po drugiej stronie obiektywu). Ryba nie jest duża, ale daje mi wielką frajdę. Ląduję ze zdobyczą na brzegu, biegnę po aparat. „Pamiątkujemy się” fotograficznie. Ja i moja ryba. Rozstajemy się po chwili, mam nadzieję, że bez urazy.
Szwendam się
Zapada decyzja o zmianie rzeki. To dla mnie szansa wyrwania się z rozległej niziny, na której spędziliśmy pierwsze dni. Cieszę się na ten wyjazd, bo brakuje mi zmienności krajobrazu, z której słynie Islandia. Nowe miejsce jest oddalone od naszego o jakieś 200 km. Na mapie sprawdzam, że po drodze jest jedno małe miasteczko o nazwie Vik. Gdyby udało mi się znaleźć tam nocleg, mógłbym się pokręcić w okolicy dłużej. Dzielę się swoim pomysłem z przewodnikiem już w samochodzie w drodze na nową rzekę. Szybko telefonicznie zaklepujemy miejsca w małym hoteliku w miasteczku i mogę już rozkoszować się zapierającym dech w piersiach widokiem wodospadów, ośnieżonych szczytów i rozległych pastwisk przesuwających się za oknami naszego samochodu.
W hoteliku melduję się około trzynastej i zaraz wyruszam na pobliski klif, który malowniczo wychodzi w morze i kończy się groźnie wyostrzonymi skalnymi ostańcami, otoczonymi pianą nieustannie rozbijającej się o nie wody. Obserwuję mewy i wypatruję maskonurów, które są bardzo popularne i szalenie fotogeniczne. Dopiero po powrocie dowiem się, że stadnie opuściły wyspę na dwa tygodnie przed naszym przyjazdem. Jak co roku.
Topografia wyspy oszukuje perspektywicznie. Rozległe, płaskie, niezalesione przestrzenie oraz względnie duża przejrzystość powietrza, mimo wysokiej jego wilgotności, powodują, że wydaje się, iż bardzo odległe miejsca znajdują się bliżej, niż jest to w rzeczywistości. Szybko dochodzę do wniosku, że bez autostopowania daleko nie zawędruję. Miejscowi jednak są raczej nieufni i z rzadka się zatrzymują (miało to dla mnie istotne konsekwencje przy powrocie). A tymczasem następnego ranka o świcie wracam w okolicę klifu, lecz od drugiej, wschodniej strony. Fotografuję skały oświetlone czerwonym blaskiem wschodzącego słońca. Dobrze się zaczyna. Zawracam z niezłomnym postanowieniem dotarcia na lodowiec.
W pół drogi dostaję wiadomość: ekipa wraca wcześniej i żeby się z nimi zabrać w drodze powrotnej, powinienem wracać. Szybko obliczam dystans i czas potrzebny na dotarcie do szosy. Nie zdążę. Decyduję się zostać i jakoś wrócić na własną rękę. W końcu to główna szosa, która okala całą wyspę, a ja muszę się kierować na Reykjavik – stolicę państwa – więc z transportem nie powinno być kłopotu. Przestaję się tym martwić i fotografuję dalej. Jedyne, co mnie niepokoi, to przyczyna wcześniejszego powrotu ekipy, ale zachwyt nad przyrodą nie pozwala mi się dłużej nad tym zastanawiać. Zwiedzam wodospady z największym w okolicy o nazwie Skogafoss, intrygujące farmy z kamienia kryte darnią, basen termalny w Seljavellir, położony u stóp lodowca, oraz Rutshellir – wydrążoną w skale grotę o defensywno-magazynowym przeznaczeniu. Jak na jeden dzień to naprawdę wiele.
Czas wracać. Od siedemnastej do dwudziestej łapię stopa, dla rozgrzewki maszerując wzdłuż szosy. Jeden samochód na dwadzieścia minut, żaden nie ma ochoty się zatrzymać. Zaczynam w desperacji wypatrywać miejsca na nocleg, kiedy z odsieczą przychodzą koledzy. Piotr z przewodnikiem przyjeżdżają około dwudziestej trzeciej. Dobry chłop, że mu się chciało po tym, jak zepsułem mu humor moim łososiem – wiem, że też bardzo chciał złapać…
Wyprawa dobiega końca i zamyka się wynikiem prawie dwudziestu wyholowanych ryb. Jak na krótki, czterodniowy okres i schyłkowy sezon to sukces. Chłopaki dali z siebie wszystko. Piotr i ja staraliśmy się jak najlepiej to uwiecznić. Efekt finalny w postaci filmu poznamy niebawem, sami jesteśmy bardzo ciekawi!
Marcin Niemiec
Fot. autor